poniedziałek, 24 marca 2014

Władze Berlina nieświadome polskich osiągnięć z dziedziny transportu!

Berlińscy rowerzyści na buspasie przy Alexanderplatz. fot. D. Kaim

Niech nie zmylą Was pozory! Choć Berlin leży ledwie 90 km od polskiej granicy, to władze miasta ze znanych sobie tylko powodów nie chcą u siebie stosować sprawdzonych, polskich rozwiązań transportowych. Nie lepiej jest z samymi mieszkańcami. Berlińczycy najprawdopodobniej nie bywają w polskich miastach zbyt często. Wydaje się wręcz, że są „zaimpregnowani” na rozwiązania, które w Polsce są powszechnie akceptowane i szeroko stosowane, a przede wszystkim sprawdzone, prawda...?

Zaraz oburzą się miłośnicy polskich autobusów… że to nie prawda! Że 130 Solarisów Urbino już od prawie 9 lat jeździ po mieście! Trzeba się z tym zgodzić, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę. Poniżej kilka dowodów.

Parkowanie na chodniku

To, co zwróciło moją uwagę podczas kilkudniowego pobytu, to zupełnie nieracjonalne parkowanie samochodów na jezdni. Dlaczego w znaczący sposób zawęża się możliwości kierowców, ograniczając przy tym przepustowość i prędkość samochodów, jeśli tuż obok znajduje się chodnik? I do tego szeroki! W Polsce takie marnotrawstwo przestrzeni byłoby nie do pomyślenia! A tam piesze lobby po prostu paraliżuje w ten sposób ruch w znacznej części miasta! 

Samochody parkujące na ulicy. fot. M. Dobosz

Jazda rowerem (nawet z dzieckiem) 

Drugą silną grupą lobbującą we własnym interesie są rowerzyści, choć wg badań z 2008 roku jest ich w mieście ledwie 13% (dla porównania wspomniani wyżej piesi realizują ledwie 30% podróży w mieście). To roszczeniowe 13% umie jednak na tyle skutecznie wpływać na władze miasta, że nie dość, iż buduje się im drogi rowerowe wzdłuż dużej części ulic, to jeszcze na innych stosuje się tzw. strefę Tempo 30, w której rzekomo każdy niechroniony użytkownik ruchu jest bezpieczniejszy. Podobno ma się to przyczyniać również do ograniczania hałasu i zanieczyszczenia powietrza. Ale roszczeniowym rowerzystom nigdy nie dogodzisz! Wywalczyli sobie nawet prawo poruszania się po buspasach! Choć znaczna część autobusów w Berlinie to przegubowce lub piętrusy, rowerowi mimo to masowo korzystają z tego „przywileju”. Tak jak gdyby nie znali wcale opinii Policji z Łodzi. Władze stolicy Niemiec zgadzając się na taki ruch, zupełnie nie odniosły się też do argumentu prezydenta Majchrowskiego, który ustami swojej rzeczniczki zauważa, że w Krakowie jest to niemożliwe, gdyż „niestety nie ma możliwości technicznych, aby cykliści poruszali się po pasach dla autobusów”.

Zielona strefa – walka ze smogiem

Do doświadczeń Krakowa władze Berlina nie chcą sięgać także w innych sytuacjach. Podczas, gdy nad Wisłą i Rudawą walka ze smogiem toczy się głównie na froncie piecowo-węglowym (bo transport odpowiada za ledwie 30% zanieczyszczonego powietrza w mieście), to w Berlinie, podobnie, jak w innych miastach Niemiec od 2010 roku utrudnia się życie zmotoryzowanym przez tzw. zieloną strefę. Co to oznacza dla kierowców? Dodatkowe problemy i koszty, gdyż zmusza się ich do umieszczenia specjalnej naklejki za szybą, co oznaczać ma, że samochód spełnia pewne normy spalin.
Co gorsza zakazy te nie omijają także turystów, którzy również zmuszani są do tego, by „znakować” swoje pojazdy. Nikt nawet nie wspomina, w jakim stopniu owe ekologiczne wymysły wpływają negatywnie na wyniki branży turystycznej…

Gdzieś na Unter den Linden... fot. M. Dobosz

Zintegrowany bilet

Choć korzystający z transportu publicznego stanowią nad Szprewą ledwie 26%, oni również wywalczyli sobie specjalne względy. Podczas gdy przykładowo, były już krakowski radny Łukasz Osmenda zaciekle walczył o finanse i wygodę mieszkańców, proponując bilet 15-minutowy, w Berlinie podstawowy bilet upoważnia do poruszania się w dwóch strefach przez 2 godziny z dowolną ilością przesiadek. Bilet upoważnia też do przesiadek nie tylko w obrębie tramwajów, autobusów, metra i kolei miejskiej, lecz także kolei regionalnej i promów. A przecież nie od dziś wiadomo, że takie wspólne taryfy w mieście to spory problem organizacyjny! Nie mówię nawet o dogadywaniu się między różnymi podmiotami – przecież w Krakowie bilet na kolej do Balic miał zupełnie inną cenę (był znacznie droższy) niż bilet na inne pociągi w tzw. aglomeracji krakowskiej, mimo iż także był obsługiwany przez Przewozy Regionalne. Podobnie z Krakowskim Tramwajem Wodnym – przecież nie obowiązuje tam taryfa ZIKIT, bo tramwaj obsługuje inna spółka miejska – Zarząd Infrastruktury Sportowej. Już z „Misia” wiemy przecież, że nie należy „mieszać myślowo dwóch różnych systemów walutowych” – widocznie w mieście niedźwiedzi mądrość z „Misia” nie dostała się do powszechnej świadomości, lub też została już z niej wyparta…


Dobrze rozwinięta kolej aglomeracyjna

Parking rowerowy przy stacji szybkiej kolei miejskiej Adlershof, kalendarzowa zima... fot. D. Kaim

Co więcej, kolej aglomeracyjna jest w stolicy Niemiec nad wyraz rozwinięta. Sieć pociągów miejskich i aglomeracyjnych jeżdżących co 10 lub 20 minut, dopuszczająca na dodatek przewóz rowerów to doprawdy kuriozum. Jest przecież metro, jest tramwaj, jest autobus – to wszystko dla tych, którzy z jakiegoś powodu nie chcą jechać własnym samochodem. A tu jeszcze ta kolej. W grodzie Kraka (i tuż pod nim) wyremontowano wprawdzie za 45 mln zł linię do Wieliczki ale nie zwiększa się tam częstotliwości pociągów do więcej niż 1 na godzinę! Dobrze wiadomo, że jak nie ma klientów, to mimo remontu nie ma co płacić za dodatkowe kursy. Ale nad Szprewą nie. Oni zawsze wiedzą lepiej.

Miejmy nadzieję, że chociaż na ironii znają się równie dobrze…